Władze Nowego Jorku postanowiły, że przechodzenie przez jezdnię będzie legalne wszędzie – czyli „zebra” jest już passe, a ulice są teraz jak wielki parkiet! Kto by pomyślał, że prosty krok do przejścia na czerwonym świetle stanie się wyrazem wolności? Prawdziwy American Dream, prawda?
Radna Mercedes Narcisse świętuje to jak zwycięstwo – w końcu mamy dowód, że prawo i porządek zawsze znajdą sposób, żeby wrócić do korzeni. Czyli, mówiąc prosto, do chaosu. Ale nie ma co narzekać, bo teraz, zamiast płacić mandaty, możemy po prostu „oddać pokłon wolności”. Gdyby tylko policja była tak wyrozumiała, kiedy zostawiam samochód w miejscu dla karetek, bo przecież "na chwilę"!
Radna Narcisse przyznaje, że ten ruch miał na celu zmniejszenie napięć na tle rasowym – bo najwyraźniej, jak jesteś osobą czarnoskórą lub Latynosem, policjant szybciej zauważy, że przechodzisz przez ulicę, niż to, że twój samochód może mieć spalony reflektor. I teraz wyobraźmy sobie wszystkich przechodzących ulicę jak balet. Każdy może zrobić swój taneczny ruch. Byle szybki, bo nigdy nie wiadomo, z której strony nadjedzie taksówka z turystami.
Tak że teraz, drodzy piesi, śmiało! Ulice należą do was. I tylko pozostaje pytanie: czy nasza cywilizacja już osiągnęła swoje apogeum, czy jeszcze nas coś zaskoczy?
Z wielkim wulkanem przychodzi wielka odpowiedzialność – albo i nie, jeśli pytacie braci Buttle’ów. Wyobraźcie sobie, że jesteście właścicielami wyspy z wulkanem. Super, prawda? Czysta egzotyka! A tu nagle sąd zarzuca wam brak odpowiedzialności, bo wulkan postanowił przypomnieć, że to ON tu jest prawdziwą atrakcją i zabił 22 osoby. I teraz co? Biedni bracia muszą się tłumaczyć, że to przecież nie oni, to WULKAN.
Bracia Buttle’owie oczywiście się nie zgadzają z wyrokiem, bo, jak mówią, oni tylko „udostępniali” wulkan, a za przewożenie ludzi powinna odpowiadać firma turystyczna. W końcu oni nie sprzedawali wejściówek z napisem „Ekstremalne atrakcje gwarantowane!” – oni po prostu mieli tam wulkan. Kto by pomyślał, że ten kawałek skały kiedyś da o sobie znać, prawda?
To tak, jakbyś kupił sobie piranię i dał znajomym ją pooglądać, a potem sądziliby cię, że nie ostrzegłeś, że „trochę gryzie”. No, ale jak to w życiu – wina zawsze kogoś musi dopaść, więc czemu nie właścicieli wyspy?
Teraz bracia Buttle będą się odwoływać. Może nawet powiedzą, że wulkan sam powinien był wywiesić znak „Uwaga, wybucham niespodziewanie!”
Ruscy żądają od Google dwóch sekstylionów
rubli! Ile to sekstylion? Cóż, to już jest poziom abstrakcji, przy którym nawet matematyk zasłoni się kalkulatorem i powie: "A co ja, fizyk kwantowy jestem?" Ale nie ma to większego znaczenia, bo niełatwo uwierzyć, że Google przejmie się wyrokiem wydanym przez ruski sąd. Jakby to powiedział Gandalf w Mordorze: "You have no power here."
Tak więc całkiem na poważnie rosyjski sąd uznał, że Google musi wypłacić kanałom propagandowym – które zablokował na YouTube w 2020 roku – rekompensatę, opiewającą na dwa sekstyliony rubli. Czyli jakieś 20 kwintyliardów dolarów. Co by to nie było, ta liczba jest tak duża, że mogłaby nakarmić nie tylko całą planetę, ale jeszcze by wystarczyło na odrobinę kosmicznej chałwy dla Marsjan. I gdyby Google faktycznie chciało zapłacić, musieliby chyba wystawić swój serwerowy parking jako zastaw.
To trochę jakbyś domagał się od kogoś odszkodowania za to, że jest bogaty, i ustawił kwotę tak kosmicznie wysoką, żeby nie musieć przyznać się do porażki. A tymczasem Google siedzi sobie w Kalifornii, ogląda te wszystkie cyfry i myśli: "Poczekajcie, mam drobne…"
Wiecie co jest gorsze od tych wszystkich telefonów o fotowoltaikę? Nie zgadniecie… W Chinach urzędnicy dzwonią do kobiet i pytają: "Przepraszam bardzo, czy jest pani już w ciąży?"
[z charakterystycznym szkockim akcentem]
"Dzień dobry, tu Państwowy Departament Zapładniania, jak się miewa pani macica? Wszystko zgodnie z planem pięcioletnim?"
Wyobraźcie sobie, że siedzisz sobie w domu, jesz chińską zupkę… znaczy w Chinach to po prostu zupkę… i nagle dzwoni telefon:
"Witam, dzwonię z Centralnego Komitetu ds. Rozrodczości. Zauważyliśmy, że nie jest pani w ciąży. Czy mogłaby pani wyjaśnić to niedopatrzenie?"
To jak te telefony od dentysty z przypomnieniem o wizycie, tylko że zamiast "czas na przegląd zębów" słyszysz "czas na przegląd macicy"!
I podobno jedna laska, matka dwójki dzieci, dostała telefon z pytaniem kiedy planuje trzecie. Jakby to był jakiś program lojalnościowy! "Przy trzecim dziecku dostaje pani kartę stałego klienta i 10% zniżki na kolejne ciąże!"
[pauza, poprawia mikrofon]
U nas przynajmniej jak dzwonią naciągacze z fotowoltaiką, to wiesz czego chcą – twoich pieniędzy. A tam dzwoni państwowy urzędnik i chce… no właśnie, czego? Twojego jajnika na państwową własność?
Wyobraźcie sobie, że przenieślibyśmy to do Polski. Jarosław Kaczyński osobiście dzwoni:
"Dzień dobry, tu prezes… Słyszałem, że pani nadal nie jest w ciąży. Wie pani, że to podważa fundamenty naszej cywilizacji?"
"Panie prezesie, ale ja jestem facetem…"
"A, przepraszam bardzo… To kiedy planuje pan zajść w ciążę?"
[udaje pisanie w notesie]
"Hmm… płeć: zmienna, uzależniona od kwartału. Proszę zadzwonić w następnym kwartale, może będzie lepiej."
Najśmieszniejsze jest to, że w Chinach kiedyś karali za więcej niż jedno dziecko, a teraz dzwonią i pytają "czemu tak mało?". To jak z twoją matką, która najpierw przez 20 lat mówiła "tylko się nie wygłupiaj i nie zachodź w ciążę", a teraz na każdym rodzinnym obiedzie: "A kiedy wnuki?"
[łyk wody]
Przynajmniej te telefony o fotowoltaikę mają jakiś sens – słońce świeci dla wszystkich. Chociaż w Chinach pewnie też już to kontrolują. "Przepraszamy bardzo, ale według naszych danych przekroczył pan miesięczny limit promieni słonecznych. Proszę się zgłosić do najbliższego urzędu w celu wyjaśnienia."
Wiecie co jest najbardziej pojechane w całym amerykańskim systemie sprawiedliwości? Nie, nie chodzi o to, że mają tam więcej więźniów niż niektóre kraje mają mieszkańców. Chodzi o to, że jakiś gość na celi śmierci prosi o ostatniego papierosa, a oni mu odmawiają, bo… PALENIE SZKODZI ZDROWIU!
[z charakterystycznym szkockim akcentem]
"Przepraszamy bardzo, ale nie możemy pozwolić, żeby pan sobie zniszczył zdrowie. Za 20 minut co prawda przypiemy pana do krzesła i popłynie przez pana prąd o napięciu, które mogłoby zasilić całe Glasgow przez tydzień, ale ten papieros… nie, nie, nie. My tu dbamy o zdrowie naszych więźniów!"
Wyobraźcie sobie tego strażnika, który musiał mu to powiedzieć. Stoi tam taki amerykański proper służbista:
"Panie Ingram, rozumiem, że to pańska ostatnia prośba, ale czy pan widział te obrazki na paczkach? Te czarne płuca? Nie możemy się zgodzić. A może zamiast tego jakieś nicorette? Albo może jabłuszko? Jabłko dziennie trzyma lekarza z daleka… Chociaż w pana przypadku to już chyba bez różnicy, co?"
I najlepsze jest to, że ten gość, Ingram, gdy w końcu dali mu tego papierosa – bo jego prawnik zrobił z tego międzynarodowy skandal – to jeszcze odmówił ostatniego posiłku! Powiedział, że sama koncepcja jest absurdalna. Jak siedzisz w amerykańskim więzieniu, to przez 20 lat karmią cię czymś, co nawet psy by nie tknęły, a potem nagle, przed śmiercią: "A może kawałek homara? Stek? Może wino do tego?"
To jak wizyta u dentysty, który przez godzinę wywierca ci dziurę w zębie, a potem daje lizaka i mówi "No już, już, nie było tak źle". BYŁO ŹLE! I wszyscy o tym wiemy!
[pauza, łyk wody]
Czasami się zastanawiam, czy ci strażnicy nie siedzą wieczorem w swoim pokoju socjalnym i nie wymyślają takich rzeczy specjalnie:
"Ej, Bob, a może byśmy dzisiaj powiedzieli mu, że papieros szkodzi zdrowiu?"
"Świetny pomysł, Jim! A jutro powiemy temu z celi 204, że nie może dostać ostatniego posiłku, bo jest na diecie!"
0 Comments